Nawet imię mi zabrali

(Not even my name)

W roku 2000 wydawnictwo Picador (USA) wydało książkę autorstwa Thei Halo pod tytułem „Not even my name” (Zabrano mi nawet imię). Jest to wstrząsająca opowieść, w której Autorka opisuje niezwykłą podróż, na którą czekała całe życie jej matka, Sano Themia Halo. Przytoczę kilka fragmentów.

1

Rzeka marzeń

Mieszkaliśmy w zachodniej części Nowego Jorku przez dwadzieścia lat. Dorastałam w środowisku, gdzie dominowali Irlandczycy, ale w sąsiedztwie i w szkole byli, oczywiście, ludzie innych narodowości. Ale nasze pochodzenie było dla nas dzieci wielką tajemnicą. Nasi rodzice należeli do dwóch nieistniejących cywilizacji. Oboje przybyli z Turcji, gdzie ich przodkowie mieszkali od tysiącleci, ale nie byli Turkami. Nikt nie słyszał o narodzie mojej matki, pontyjskich Grekach z Azji Mniejszej, ani o narodzie mojego ojca, Asyryjczykach. Kiedy zapytana o narodowość ojca odpowiadałam, zawsze korygowano mnie autorytatywnym tonem: „Nie, kochanie. Asyryjczycy to starożytny naród, który już dawno nie istnieje. Pewnie chciałaś powiedzieć Syryjczyk”. Jak mogłam należeć do nieistniejącego narodu?

„Oni nazywali nas rum” – mówiła mama. Ale to tylko pogarszało sprawę. Co znaczy „rum”? Przecież nie było na świecie nikogo, z kim moja mama mogłaby porozmawiać w swoim języku, starożytnej odmianie greki. Ale poza tym moja mama nie różniła się od pozostałych amerykańskich mam, jakie znałam. Nie pamiętała wprawdzie daty swych urodzin, ale ktoś kiedyś wymyślił, by obchodzić je 10 maja, i tak zostało. Za wyjątkiem pewnych drobiazgów, takich, jak nieprawidłowo wymawiane niektóre słowa, dziwne piosenki i opowiadania oraz czasami podawane tureckie dania, nic nie wskazywało, że moi rodzice pochodzą z dalekiego kraju. Miałam jednak poczucie, że czegoś nie wiem, że coś nieznanego dzieli nas…

 

Długa podróż do domu

Jako dziecko obiecałam mamie wiele rzeczy. Na przykład, że ona będzie żyła wiecznie, że kiedyś kupię jej piękny duży dom. Mówiłam tak z wdzięczności, chcąc wynagrodzić ją za moje szczęśliwe dzieciństwo. Obiecałam jej także, że kiedyś zabiorę ją do Turcji, do wioski, gdzie kiedyś mieszkała ze swoją rodziną, i którą nazywała Ajondon. Później zrozumiałam, że ta moja obietnica była jedną z tych, które naprawdę chciałam dotrzymać.

2Wielokrotnie szukaliśmy na mapie miejscowości o nazwie Ajondon. Jednak aż do lata 1989 roku, kiedy wyruszyliśmy w tę obiecaną podróż, nie znaleźliśmy takiej wsi na żadnej mapie. Wiedzieliśmy, że po pierwszej wojnie światowej wiele greckich nazw miejscowości zostało zmienionych na tureckie, kiedy generał Mustafa Kemal (później znany jako Ataturk, co dosłownie znaczy „Ojciec Turków”) zwalczył swoich rywali i objął władzę w Turcji. W celu zmodernizowania państwa i nadania mu charakteru narodowego, Ataturk zrealizował wiele programów, np. zmienił nazwy greckich i bizatnyjskich miast na takie, które brzmiałyby bardziej po turecku, m.in Konstantynopol na Istambuł. Aby zblizić kraj do Zachodu, zamienił alfabet arabski na łaciński, zakazał welożeństwa itp.

Jednak oprócz pozytywnych reform zainicjował też straszliwą tragedię. W latach 1912-1923 dokonano zagłady 1,5 mln Ormian, 750 tys. Asyryjczyków i 353 tys. Greków Pontyjskich, oraz wypędzono z Turcji jeszcze 1,5 mln Greków, którzy w większości ginęłi podczas „marszy smierci”. To ludobójstwo spowodowało prawie całkowitą eliminację mniejszości chrześcijańskich w Turcji i przerwało trzytysiącletnią historię Pontyjskich Greków w Azji Mniejszej.

Na pewno wiele się zmieniło zarówno w życiu mojej matki, jak i w Turcji, od czasu, kiedy razem z rodziną i całą wioską moja mama została zmuszona do udziału w „marszu śmierci”. Przypuszczałam, że po tylu latach po prostu nie pamiętała dobrze nazwy wsi. W lecie 1989, kiedy zaproponowałam jej podróż do Turcji, miała 79 lat. Nie wiedziałyśmy, co tam znajdziemy, i czy w ogóle trafimy we to miejsce. Słyszeliśmy wiele strasznych rzeczy o Turkach, a mama doznałz ich brutalności na własnej skórze. Po chwili wahania mama się uśmiechnęła: „Czekałam na to całe życie”.

 

W Turcji

3Zwiedziliśmy ruiny starożytnych rzymskich łaźni w Ankarze i szliśmy wąską brukowaną uliczką. Wstąpilismy do muzeum archeologicznego. Mama źle się poczuła w dusznym pomieszczeniu i wyszła na zewnątrz, gdzie zaopiekowali się nią dwaj młodzi Turcy. Jeden z nich był studentem architektury, drugi mógł mieć zaledwie 14 lat. Mówili po angielsku, więc zawiązała się rozmowa. Młodszy powiedział, że chciałby zostać pracownikiem Secret Service. Po chwili zapytał:

„Co myślisz o tym, że rząd bułgarski wypędził wszystkich etnicznych Turków? Nie uważasz, że to jest okropne?”

Zdziwiłam się. Nie chciałam będąc w Turcji podejmować tematów politycznych. Ale po chwili odpowiedziałam: „A co ty myślisz o tym, co rząd turecki uczynił w przeszłości swoim obywatelom ormiańskiej i greckiej narodowości?” Powiedziałam to bez emocji, raczej z obojętnością dziennikarza. Trzeba oddać sprawiedliwość chłopakowi – moje pytanie nie zdenerwowało go.

„Ale z tym było inaczej” – odparł. „Turcy mieszkają w Bułgarii, a niektórzy nawet tam się urodzili. To jest ich dom”.

„Tak” – powiedziałam. „Masz rację. Z tym było inaczej. Bułgaria jedynie wydaliła Turków, pozwalając im wyjechać z życiem i majątkiem. W Turcji natomiast setki tysięcy Greków, Ormian i Asyryjczyków zostało zmasakrowanych, a pozostałych pędzono długim i wyniszczającym marszem śmierci”.

4

Nagle przypomniał mi się fragment opowiadania Hemingwaya On the Quay of Smyrna, gdzie opisał on dwudziestomilową kolumnę Greków wypędzonych ze Smyrny. Ile mogło tam byś osób? Ten widok do głębi poruszył Hemingwaya, który był wówczas dziennikarzem wojskowym wysłanym do Turcji.

Usta chłopaka otworzyły się z niedowierzaniem. „Nieprawda! Coś takiego nigdy się nie wydarzyło! To po prostu nie mogło się wydarzyć!”

Poczułam się zdenerwowana, ale nie na niego, bo widziałam jego szczerość. Z powodów oczywistych ta część historii Turcji jest ukrywana przed własnym narodem. Turecki rząd nie tylko nie mówi prawdy własnej młodzieży, ale płaci duże sumy uniwersytetom amerykańskim, by nie nauczały o tym. „Kto pamięta o rzezi Ormian?” – pytał Hitler, uzasadniając plan masakry europejskich Żydów. A kto dzisiaj wie, że Pontyjscy Grecy kiedykolwiek istnieli?

 

W drodze do Ajondon

Jako artystka, już w wieku 17 lat zaczęłam się obracać w kręgach intelektualistów. Mieszkałam w Hiszpanii, Maroku, Włoszech, podróżowałam po Stanach Zjednoczonych, Meksyku, Kanadzie, Europie Zachodniej, Grecji, Egipcie i nawet Chinach. Poza Grecją, nie spotkałam nigdzie nikogo, kto słyszałby o Grekach Pontyjskich. Dopiero później dowiedziałam się, że w USA i Kanadzie są społeczności Pontyjskich Greków, a nawet duża grupa ich mieszka w Australii. Jednak w sierpniu 1989 roku, kiedy wyruszyłam z matką w tę podróż, ona była jedynym znanym mi przedstawicielem tego narodu. Również nigdy nie słyszałam o Asyryjczykach innych niż mój ojciec. Dopiero po kilku latach dowiedziałam się, że w Chicago mieszka duża grupa Asyryjczyków. Z tego powodu moje siostry zaczęły mówić, że są Egipcjankami, a moi bracia – że są Turkami.

W opowiadaniach ojca i matki nigdy nie wyczuwałam żadnej wrogości wobec Turków, moje wyobrażenie o nich w dzieciństwie było raczej romantyczne. Wiedza o straszliwej karcie w historii Turcji oraz doświadczenia z dzieciństwa mojej matki wywoływała wiele obaw. Jednak w Turcji spotkaliśmy się z wielką życzliwością na każdym kroku: kiedy pytałyśmy o drogę, nas dosłownie za rękę zaprowadzano na miejsce, okazywano nam szacunek, a kiedy właściciel hotelu dowiedział się, gdzie i po co jedziemy, chciał nam towarzyszyć. Był ogromny rozdźwięk pomiędzy moją wiedzą o przerażającej historii Turcji i ich bezwzględności wobec kurdyjskich rebeliantów, a ciepłym i życzliwym przyjęciem, jakie spotkaliśmy. Skąd się wzięło to barbarzyństwo? Nie mogłam tego pojąć.

 

Zabrano mi nawet imię

Znalazłam się w Aleppo (Syria), tysiące mil od domu. Miałam być może 15 lat, a może nawet mniej, kiedy wydano mnie za mąż za człowieka, o którym wiedziałam jedynie, że jest trzy razy ode mnie starszy. Zbyt wcześnie straciłam matkę, by cokolwiek wiedzieć o życiu. Miałam wtedy 10 lat. Zostawiła mnie u jakiejś kobiety w małej brudnej wiosce, mówiąc, że za chwilę wróci. Wiem, że chciała uratować moje życie. Na ten moment już zmarło wielu naszych krewnych i znajomych, razem z którymi zostaliśmy wypędzeni z naszej wsi. Zgodziłam się dlatego, że po prostu nigdy nie odmawiałam mamie, ale gdybym wiedziała, że już jej nigdy nie zobaczę, na pewno wolałabym zginąć razem z nią.5

Kobieta, która mnie przyjęła, potrzebowała niewolnicy, i właśnie tak mnie traktowała. Po kilku latach poniżeń uciekłam od niej i trafiłam do miasta Dyarbakir. Przez kilka dni mieszkałam u innej kobiety, która w końcu mnie wypędziła. Właśnie wtedy Zora zapytała mnie, czy nie chcę zamieszkać u niej.

Zora i jej mąż Hagop byli Ormianami, mieli jedno dziecko. Hagop rzeźbił z drewna instrumenty muzyczne i różne przedmioty używane w kuchni. Byli bardzo dobrzy dla mnie. Zresztą gdzie miałam iść, dwunastoletnia dziewczynka w obcym mieście? Mieszkałam z nimi w Dyarbakir przez kilka lat, aż usłyszeliśmy, że żołnierze tureccy nadchodzą, by wypędzić resztki chrześcijan z Turcji, również z regionów południowych. Hagop i jego rodzina postanowili uciekać. Oni mieli ładny dom w Dyarbakir, ale zostawili go wraz z całym majątkiem. Myślę, że wszyscy Ormianie wtedy uciekli.

Zabrali mnie ze sobą do Aleppo, gdzie byliśmy już bezpieczni. Wynajęli tam małe mieszkanko, a właściwie pokoik na piętrze. Sześć osób spało, jadło i odpoczywało w tym jednym pokoju.

Pewnie powiecie, że zostałam sprzedana za mąż – Hagop przecież poprosił za mnie 100 dolarów w złocie. W roku 1925 to było całkiem dużo. Nie mogłam pojąć, że starszy człowiek chce mnie poślubić. Potrzebowałam ojca, a nie męża. Ale nade wszystko potrzebowałam mojej mamy. Chciałam do domu. Ale domu nie było; straciłam wszystko i wszystkich, kogo kiedykolwiek kochałam. Zostały mi tylko wspomnienia i ślad po ukąszeniu żmii na nodze – nic więcej, co łączyłoby mnie z pierwszymi 10 latami mojego życia. Zabrano mi nawet imię.

 

Długa droga do piekła

6Minęło wiele godzin, zanim doszliśmy od naszej górskiej wsi do położonego niżej tureckiego miasteczka. Mieszkańcy stali wzdłuż drogi, patrząc na przechodzącą kolumnę wygnańców. Znali nas, a my znaliśmy ich. Mój ojciec miał sklep w tym miasteczku. Ojciec z dziadkiem naprawiali ich pługi, robili podkowy ich zwierzętom, naprawiali ich garnki. Usłyszeliśmy z tłumu głos wołający ojca: „Lumbo! Twój ojciec nie żyje. Zmarł w obozie pracy”. Szliśmy dalej, a po moich policzkach spływały łzy. Straciłam dziadka. Nie mam pojęcia, skąd oni wiedzieli o jego śmierci. Czasami się wydawało, że oni wiedzą wszystko o każdym, niezależnie gdzie on przebywa.

Inny głos zawołał do ojca: „Poznajesz mnie?” „Nie” – odparł ojciec. Wujek Konstanty popatrzył przez chwilę na tego człowieka i kiwnął głową. „Uratowaliście mi życie wtedy, w zimie” – powiedział do wuja. Widziałam łzy w jego oczach. Przypomniałam sobie, jak wujek z ojcem wnieśli go zamarzniętego do naszego domu, jak on leżał przy ogniu, a oni rozcierali jego ciało, aż życie powróciło do zdrętwiałych członków. Nie był to jedyny Turek, jakiego uratowali moi wujowie…

Szliśmy cały dzień, zatrzymując się jedynie na chwile, raczej ze względu na czas modlitwy dla żołnierzy niż na nasze samopoczucie…

Szliśmy około czterech miesięcy, kiedy moje buty podarły się zupełnie. Chodzenie na boso po tej kamienistej drodze przypominało chodzenie po stłuczonym szkle. Jedzenie również się skończyło. Każdy dzień przynosił nową śmierć. Niektórzy dosłownie padali w czasie marszu. Ich martwe ciała pozostawały wzdłuż naszej drogi. Jeżeli ktoś miał szczęście, umierał w czasie postoju. Wtedy rodzina starała się wykopać kijami i rękami przynajmniej niewielki dół i przykryć ciało kamieniami i piaskiem. Ale w dzień żołnierze zmuszali wszystkich do kontynuowania marszu śmierci bez względu na nic, szybko, do przodu…
Wiele szczegółów naszej podróży wymazało się z mojej pamięci. Dzień po dniu mijał w tępym marszu, wszystko zlewało się w jedno wielkie zmęczenie i otępienie. Tylko niektóre wydarzenia utkwiły mi w pamięci, i nadal mogę je odtworzyć jasno we wszystkich szczegółach.
Kiedy dotarliśmy do środkowych regionów Turcji, było już bardzo gorąco. Brakowało wody, a słońce wysuszało resztki płynu z naszych warg. Kiedy przechodziliśmy przez miasto, gdzie była tryskająca fontanna, mama chciała się napić, ale została pobita przez żołnierza. Czy to w tym dniu zmarła moja młodsza siostrzyczka Maria? Nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak jej malutkie ciało w nosidełku na plecach siostry Cristoduli nagle zrobiło się bezwładne, a głowa bełtała się w tę i z powrotem. Przerażona, zawołałam do mamy: „Mamo! Coś nie tak z Marią!” Mama zalała się łzami. „Co się stało?” – zapytała spanikowana Cristodula.

Stanęliśmy pośrodku drogi. Rozległ się krzyk żołnierza: „Ruszać!” „Moje dziecko!” – zawołała mama. „Wyrzuć je, jeśli jest martwe! Ruszać!” „Pozwólcie mi je pochować!” – błagała ze łzami mama. „Wyrzuć je!” – była odpowiedź.

Przez chwilę mama stała patrząc pustym wzrokiem na żołnierza i tuląc martwe ciało Marii do piersi. Potem podeszła do niewysokiego muru, oddzielającego drogę od miasta, i podnosząc w górę położyła dziecko na murze jak na ołtarzu przed Bogiem…

Zawsze czekaliśmy na czas muzułmańskiej modlitwy. Mieliśmy wtedy przerwę, w czasie której można było poszukać jakiegoś jedzenia lub wody. Żołnierze schodzili z koni i klękali na swoich modlitewnych matach. Bili przepisane pokłony, opierając się rękami o ziemię i dotykając ziemi czołem. Ich karabiny leżały obok na ziemi, a głos mułły ogłaszał z minaretu: „Allahu akbar!” „Bóg jest wielki!”

Pewnego ranka zobaczyłam niedaleko nas martwe ciało chłopca. Nad nim klęczał jego ojciec, bezsilnie próbując wybudzić go ze snu śmierci. Poznałam ich natychmiast. Rok temu w czasie zabawy świątecznej ze śmiechem mówił do mnie: „Pewnego dnia wyjdziesz za mojego syna! Pamiętaj moje słowa!” Dalej po drodze zobaczyłam Despinę, piękną dziewczynę, najlepszą uczennicę w naszej szkole. Leżała martwa pod krzakiem, ściskając w dłoniach książkę, z którą nigdy się nie rozstawała…

Moje oczy rejestrowały jeden za drugim przerażające obrazy, im dalej na południe, tym więcej. Widziałam martwego noworodka leżącego w piasku razem z łożyskiem, a nieco dalej leżała w kałuży własnej krwi jego matka… Postoje były pełne jęków, odgłosów i zapachu śmierci. Moja druga siostra zmarła na moich kolanach. Siedziałam przerażona, bojąc się ruszyć jej ciało, czułam jak drętwieje moje własne ciało, jak gdybym to ja umarła. Minęła wieczność, zanim matka z płaczem wzięła martwą Nastasię na ręce…

7

Wspaniale napisana, wstrząsająca książka opowiada również o spotkaniach z ludźmi o podobnych biografiach. Po wydaniu tej książki Autorka dostała tysiące listów od potomków Asyryjczyków, Ormian i Greków, którzy przeżyli masakry w Turcji. Książka uzyskała bardzo pozytywne opinie i jest zalecana w USA jako przykład reportażu biograficznego.