W oddali, już za granicą turecką, w tumanach ledwo majaczy wulkaniczna korona Wielkiego Araratu, na którym po potopie wylądowała arka Noego. Biała, gęsta mgła… „Czy widzisz?” – dociekają. „Nie widzę” – odpowiadam szczerze, bo rzeczywiście nie widzę.
Zatrzymują samochód, każą wysiąść i uporczywie wpatrywać się w nieboskłon. Teraz dostrzegam Świętą Górę, a właściwie powinienem ją dostrzegać. Tak twierdzą Wanik Santrian i Rem Ananikian. Szare obłoki i śnieżna czapa, Wielki Ararat.
W Artaszacie (na południe od Erewanu; jedna z zaprzeszłych stolic Armenii) dołącza do nas Andranik Sawakian, również dziennikarz, i na wiadomość, że nie umiałem zobaczyć Wielkiego Araratu sprowadza wszystkich do piwnicy, gdzie wychylamy po dzbanie wina. Ze ściany spogląda na mnie Artawazad II, ormiański król, dramaturg i aktor. To na jego dworze rozegrała się scena z „Bachantek” Eurypidesa, z owym makabrycznym finałem – wręczeniem głowy Krassusa po zwycięstwie Partów pod Carrhae.
Z Artaszatu skręcamy na Werin Dwin. „Wołga” zgrabnie buksuje w błocku po świeżej ulewie i oto już dwupiętrowy Dom Kultury, tudzież siedziba zarządu kołchozu „Zynde” („Iskra”). Na tablicy z propagandą wizualną – portret kury. Warto hodować!
Skończyło się właśnie zebranie i jest rojno. Z otwartych wrót wychodzą czarniawe chłopy z kędzierzawymi czuprynami. Ciekawsko podpatruję tych ludzi. U wielu jakiś niezwykły – tak mi się wydaje – zarys profilu, ewokujący wizerunki z rzeźb powielane w podręcznikach i dziełach o zamierzchłej starożytności. A może to tylko sugestia?
Przewodniczący „Zynde”, Saweli Muszułow, był uprzedzony o naszej wizycie. Jeszcze nie wszyscy się rozeszli. Są zaintrygowani: co też nakłoniło polskiego korespondenta do odwiedzenia ich wsi? Kołchoz jak kołchoz. Muszułow informuje rzeczowo: taki a taki areał, takie dochody, taka produkcja i ile arbuzów, pomidorów, ogórków, winogron, mleka, mięsa. Dla przyzwoitości notuję, lecz siedzę jak na szpilkach. Przecież od czasu, gdy do teczki z wycinkami zgarnąłem relację z Urmii na Kubaniu (jest też Urmia w Iranie), nieustannie mnie trapiło – uda się czy nie uda? Były tematy, na które miałem szczególną ochotę. Na Kubaniu bez reszty pochłonęli mnie Kozacy. Inna enklawa Asyryjczyków była tutaj.
„Wszystko jest w Armenii piękne, nadzwyczajne – przekonywałem z uporem Edika Szachnazariana, Wanika Santriana, Gagika Melkumiana i innych arcysympatycznych kolegów z ARMENPRESS. – Ale zrozumcie, pragnę dotrzeć do Asyryjczyków. Zabierzcie mnie do Werin Dwin”.
Teraz mogę nareszcie zagadnąć: – A mieszkańcy?
Odpowiedź jest precyzyjna: – Czterysta dwadzieścia rodzin, to jest dwa tysiące sto dwadzieścia siedem osób.
– Narodowość? – indaguję.
Na sali poruszenie i ktoś rzuca ze zdziwieniem: – Ma się rozumieć, Asyryjczycy. No, tak dziewięćdziesiąt procent. Reszta, głównie Ormianie, Azerbejdżanie, Kurdowie…
Słowo należy do mnie. Tłumaczę, że i ja, i jak sądzę moi rodacy w większości – byliśmy przekonani, iż Asyryjczycy to już kategoria ściśle historyczna. Tymczasem przeglądając statystyki stwierdziłem, że w ZSRR radzieckie paszporty ma dwadzieścia cztery tysiące Asyryjczyków, deklarujących w większości swój język ojczysty jako używany na co dzień (Spis powszechny z 1979 r. podaje, że w Związku Radzieckim 25 tys. obywateli to Asyryjczycy; w 1959 r. odnotowano ich 21.803). Wiem, że… Rzucam kilka nazwisk, które odnotowałem z gazety sprzed paru lat.
W ciągu pobytu w Werin Dwin porozmawiam z wieloma interesującymi ludźmi. Znajdzie się wśród nich przede wszystkim nauczyciel Iwan Abdałow, który szykował się właśnie do obrony rozprawy kandydackiej pt. „Asyryjczycy i Armenia Radziecka” (on mi skompletował wydawnictwa-unikaty i uzupełnił moje archiwum dalszymi wycinkami z prasy) oraz jego starszy kolega, zasłużony pedagog Agaław Czołabow, wykładowca języka asyryjskiego w tutejszej szkole. Będzie lekarz Paweł Chienojew, poeta zarazem, tworzący po asyryjsku, ormiańsku i rosyjsku, będzie Mikołaj Łazariew i Leonid Jedigarow, będzie cała rodzina Sawelego Muszułowa…
Dowiaduję się, że poza Armenią, gdzie znajduje się główne skupisko radzieckich Asyryjczyków, można spotkać ich grupy w Gruzji, Azerbejdżanie, na Kubaniu (jak wspomniałem, są teraz dwie Urmie – jedna, ta z dziada pradziada, nad jeziorem Rezaije w Iranie, a druga, nazwana tak na pamiątkę tamtej, w rejonie kurganińskim Kraju Krasnodarskiego), w licznych miastach ZSRR.
Od pierwszych lat władzy radzieckiej otwarto szkoły powszechne i średnie z językami rosyjskim i asyryjskim pospołu. Kadry nauczycielskie kształcono dla nich w Armawirskim Studium Pedagogicznym oraz w Leningradzkim Instytucie Historii, Filozofii i Literatury. Powstały m.in. w Moskwie, Leningradzie, Erewanie i Tbilisi asyryjskie stowarzyszenia kulturalno-oświatowe, których problemy, na tle przemian, omawiano w gazecie „Kiohwa d’Madynka” („Gwiazda Wschodu”). W stolicy ZSRR przez same tylko porewolucyjne dwudziestolecie wydano ponad trzysta pozycji po asyryjsku, w tym przekład prac Lenina. W Tbilisi korzystać można z biblioteki asyryjskiej literatury.
Z Werin Dwin przywiozę podarowany mi przez Iwana Abdałowa skrypt, wydany ostatnio w Moskwie nakładem Ministerstwa Oświaty ZSRR – „Wstępny kurs współczesnego języka asyryjskiego”, przeznaczony dla klas od VII do X w radzieckich szkołach średnich. Jest to praca Giwargisa Arsanisa, który ma na swym naukowym koncie także m.in. chrestomatię, studia monograficzne i monumentalny leksykon asyryjsko-rosyjski. Giwargis wespół z bratem, Maroną, przez cały rok trudził się, aby maszynę do pisania wyposażyć w zawiłe asyryjskie czcionki, które sami sporządzali. Na pytanie, dlaczego podjęli taki wysiłek, odparł cytatem z poety dagestańskiego, Rasuła Gamzatowa: „Nie o sławę – o słowo zadbajmy tkliwie, acz surowo, o przyjacielu mój…”
Konstantyn Matwiejew (Bar-Mattaj), autor cennych rozpraw, wskazuje na cechy etnograficzne i antropologiczne. Faktycznie – zestawione ze sobą fizjonomie z antycznych reliefów i twarze z XX wieku są uderzająco podobne. Zachowały się również niektóre imiona: Nimrud (Nemrod), Hammu (zdrobniale od Hammurabi), Aszur oraz wciąż żywe brzmienia topponimów, zbliżone do tamtych – Bit-Aramai (Aramea) czy Kaldu (Chaldea). W Mosulu nad Tygrysem, w sąsiedztwie zdruzgotanej w 612 roku p.n.e. przez Medów i Babilończyków Niniwy jej miano przetrwało w określeniu biskupstwa nestoriańskiego – „Kursij d’Ninwi”. Kościół ormiański od niepamiętnych czasów po dzień dzisiejszy stosuje w odniesieniu do biskupstwa w Mosulu nomenklaturę „biskupstwo asyryjskie”. Także co roku, w styczniu, obchodzi się „Dzień Niniwy” jako święto najbardziej uroczyste. Współcześni Asyryjczycy przestrzegają postu „Bauta d’Ninwi” („W intencji Niniwy”), który uchodzi za najważniejszy i najbardziej rygorystyczny.
Ludzie tego plemienia, a właściwie narodu, jednego z najstarszych na kuli ziemskiej, wciąż noszą stożkowate czapki z wojłoku, identyczne z przedstawionymi na płaskorzeźbach sprzed 2,5-3 tys. lat. Żadna inna nacja na Wschodzie – taki jest pogląd Bar-Mattaja – nie używa pospolicie takich nakryć głowy podobnie jak nie wtyka za pas kindżałów zwróconych rękojeściami w lewo (na odwrót wszyscy to robią), a przecież podobnie chowają broń archaiczne postaci mitologiczne. Bar-Mattaj też wyjaśnia, że obecny język asyryjski, chociaż nie pochodna asyryjsko-babilońskiego, wywodzi się od dawnego aramejskiego, który mniej więcej na dwieście lat przed upadkiem Niniwy był w Asyrii mową potoczną.
– Co by Polacy powiedzieli, gdyby zewsząd rozlegały się głosy, że nie ma Polaków, tymczasem Polacy wiedzą, że są, bowiem są? – Abdałow spogląda na mnie uważnie. – Otóż my musimy udowadniać, że jesteśmy, bo jesteśmy. Odwiecznym wędrowcom, ściganym i prześladowanym, odmawia się prawa do tożsamości narodowej. Wielu badaczy uznało, iż typ antropologiczny, realia etniczne, kultura – to jeszcze niedostateczne dowody. Wolą nas uważać tylko za nestorian, a jeśli – co przecież nieuchronne – już muszą sięgnąć do asyryjskości, piszą „asyryjczyk”, tak, z małej litery, podobnie jak „katolik” czy „protestant”. Język? Oświadczają, że to język liturgiczny. Czy katolicy rozmawiają na co dzień po łacinie, a prawosławni językiem starocerkiewnosłowiańskim? Prawda jest taka, że nestorianizm jako określony odłam chrześcijaństwa po prostu może być rozpatrywany w płaszczyźnie wyłącznie ideowej. W naszych warunkach musiał odegrać i odegrał rolę systemu społeczno-politycznego, skutecznie powstrzymywał asymilację… Już kilkadziesiąt lat temu w Nowym Jorku ukazała się książka jednego z naszych ziomków, Abrahama Juhannana, z tragicznym tytułem „Śmierć narodu”.
Juhannan bił na alarm, ale nadal nie ma podstaw, aby ten okrutny wyrok przyjąć za nieodwołalny. Asyryjczycy żyją i – mimo doznanych okrucieństw – nie podzielili losów Inków czy Azteków. Tak, porównywano nasz los do ich losu. Naszą cechą narodową – proszę tego nie poczytywać za przejaw jakiejś megalomanii – jest niezwykła żywotność i zdolność zachowywania, mimo modyfikacji do jakich doszło w ciągu wieków, własnego oblicza. Kiedy nad zamieszkanymi przez Asyryjczyków obszarami, bądź w ich sąsiedztwie przewalały się zawieruchy, umieli przemknąć obok. I zawsze źle się działo, jeśli w różnych okresach dawali się omamić złudami niezawisłości. Skłóceni po soborze w Efezie z ówczesnym światem chrześcijańskim (V wiek!) – wystawili się na sztych Bizancjum. Persja przyjęła Asyryjczyków nie z miłości ku nim, lecz z powodu ich niechęci wobec Bizantyjczyków. Ważne było, że zamiast kwitnącej Edessy, która promieniowała naukami, Asyryjczycy dorobili się nowej akademii w Nisibis. Zasłużył się w tym Tuma Bar-Sauma, postać poza tym dość kontrowersyjna… Konstantynopol, po ostatecznym uznaniu priorytetu chrześcijaństwa jako religii państwowej, sprytnie zagrał: ogłosił się protektorem wszystkich Asyryjczyków, zarówno w cesarstwie bizantyjskim, jak i poza jego granicami, w tym w Persji. Persowie oczywiście zwrócili się przeciwko nestorianom.
To chyba był początek przekleństwa, które nieprzerwanie wisiało nad narodem mającym za sobą tak gorzkie doświadczenia. Prawdziwa gehenna nastała od czasów Tamerlana, kiedy Asyryjczyków ścigano na olbrzymim obszarze – od kresów Chin po wybrzeże śródziemnomorskie.
Przedtem, mimo klęsk i załamań, Asyryjczycy zdążyli przysłużyć się cywilizacji. W ich szkołach wykładano na najwyższym ówczesnym poziomie historię, geografię, astronomię, matematykę, medycynę, w której szczególnie błysnęli, języki, a nawet wiedzę rolniczą. Po prostu potrafili korzystać z dorobku starożytności, przeszczepiać go i rozwijać, a także szeroko upowszechniać dzięki bardzo rozległym akcjom misyjnym, które wspierała osobliwa reguła zakonna. Asyryjczycy Arabom przetłumaczyli dzieła Arystotelesa, Platona, Hipokratesa, Galena… Myślę, że w tym miejscu powinienem odwołać się do opinii anglikańskiego kanonika Wigrama, który w książce wśród specjalistów cenionej i często cytowanej – „An Introduction to the History of the Assyrian Church” – orzekł, iż jeśli uzmysłowić sobie, że nauka przeniknęła do średniowiecznej Europy poprzez Arabów, a ich preceptorami byli nestorianie, to czyż nie nasuwa się pytanie o dług wdzięczności Oxfordu, Cambridge i Paryża wobec Bar-Saumy, chociaż droga od Nisibisu do tych miast przebiegała przez Bagdad i Salamankę…
I jeszcze o sprawie już bardzo spektakularnej, chociaż do dziś w pełni nie rozwikłanej. Misjonarze nestoriańscy byli wyjątkowo ruchliwi. Wciąż nowe odkrycia wykazują, że docierali nawet do Indii, wędrowali przez Azję Środkową na Syberię, do Mongolii, Chin i jeszcze dalej, zyskując współwyznawców i zakładając wspólnoty na terenach, które nam się kojarzą czy to z mahometanizmem, czy z buddyzmem, bądź z rytuałami pierwotnymi, szamanizmem. Siew misyjny dawał zadziwiający urodzaj, ale zbyt wiele w tamtych epokach płonęło, nawałnica następowała po nawałnicy i śladów niezwykłej pracy muszą dziś dociekać egzegeci pism i archeolodzy.
Wieści docierające sprzed stuleci zapierają oddech. Cóż powiedzieć o przetrwałej w dokumentach radości metropolity chorezmijskiego, który oznajmił w XI wieku o 200 tysiącach pozyskanych dla chrześcijaństwa Mongołów z plemienia Kereitów, tego samego plemienia, u którego władcy w sto kilkadziesiąt lat później szukać będzie pomocy Temudżyn, przyszły Czyngis-chan. W każdym bądź razie, kiedy Czyngis-chan ruszył z niszczycielskimi podbojami, krążyła fama, że nie był on tak bezwzględny wobec chrześcijan jak Timur Kulawy. Być może, że bardzo nośny w średniowieczu przekaz o chrześcijańskim królestwie księdza Jana, którego należało z Mongolii zawezwać w sukurs krzyżowcom dla ocalenia Ziemi Świętej przed naporem Saracenów, wziął się od owych neofitów na stepach azjatyckich. Rozpłynęli się później w masie koczowniczych ludów, niemniej w Karakorum, stolicy chanów, uwagę podróżników zwracała chrześcijańska świątynia. Często spotykali też nestorian – Mongołów, Chińczyków, Turków.
W trakcie tego monologu zdołałem wtrącić, że Mongolię wielekroć odwiedzałem i do gorzkiej zadumy nakłonił mnie współczesny widok Karakorum, którego rozwaliska dosłownie zwietrzały, tracąc wszelki pozór dzieła ludzkich rąk; nic nie pozostało z zaprzeszłej wspaniałości skruszonej przez barbarzyńców i czas.
Ciągnąłem dalej, iż pobliski klasztor buddyjski Erdenidzu, tak jak i inne klasztory w Mongolii i Tybecie, jak czynny jeszcze Gangdantegczenling w Ułan Bator, onegdajszej Urdze, gdzie godzinami przyglądałem się lamajskim obrządkom, miał – jak się dowiedziałem od znawców – zaczerpnąć wzorzec monastyczny od Asyryjczyków. Podobnie, twierdzono, pozostałością misji nestoriańskich było wprowadzenie, uprzednio w buddyźmie nie stosowanej, wody święconej i kadzideł, a ponoć same szaty lamów wykazują pewne zapożyczenia z szat liturgicznych kapłanów asyryjskich.
Wywody te, wówczas mnie jakoś nie przekonywające w zestawieniu z bardzo egzotycznymi rytuałami religii „Żółtych czapek”, znalazłem potem u specjalisty, Aziza Suryala Atiyi, który jeszcze dodał, że „odprawiający nabożeństwo lama przypomina nestoriańskiego biskupa odprawiającego mszę nestoriańską”. Z istotną wszakże poprawką – nestoriański kościół z krzyżem tylko, bez ozdób, jest właściwie pusty, zaś lamowie poruszają się we wnętrzu, w którym trudno znaleźć skrawek pozbawiony figur, malowideł, sprzętów.
Zbigniew Suchar
Tygodnik „Perspektywy”, nr 26 (667), 13 sierpnia 1982, s. 18-19