Wyobraźcie sobie ów fragment sztokholmskiej dzielnicy Kista, który jest odlany w betonie, wytłoczony na walcarkach, oszklony jak witryna supermarketu, wytapetowany tworzywami chemicznymi niby w złotym śnie fabrykanta mas plastycznych, a o niezbyt późnej porze straszący pustką z surrealistycznych wizji Giorgio de Chirico.
Estakadami, tunelami i żelbetonowymi zaułkami, wciąż na próżno wypatrując przechodniów, aby popytać o drogę, przedostajemy się na gęsto zabudowany placyk i wsłuchujemy w ciszę. Ninous Wilson Sorisho, który studiował na Uniwersytecie w Leningradzie i wie, że kiedy ludzie się zbiorą za stołem, to lubią sobie pośpiewać, podsuwa myśl, abyśmy i tutaj spróbowali takiego drogowskazu. Miał rację – jeszcze pobłądziliśmy kapeńkę po zakamarkach Kisty i oczywiście skądś rozległy się pienia, zadudniły bębenki. Trafiliśmy bezbłędnie, a tam, w obszernym hallu i jeszcze rozleglejszej sali roiło się od Asyryjczyków, którzy do klubu stawili się w kompletach rodzinnych czy nawet klanowych: od dostojnych matron w strojach co się zowie tradycyjnych, jakie nosi się we wsiach Bliskiego i Środkowego Wschodu, starców w ciemnych garniturach, poprzez wymuskane towarzystwo w wieczorowych kreacjach i dżinsową młodzież (jednak bez „punkowskich” akcesoriów lub fryzur) po zupełne berbecie plączące się ze smoczkami w buziach.
W sali – głowa przy głowie, ale jeszcze wciąż ktoś się przeciska, dosuwa składane krzesełko, przysiada. Tylko nieco swobodnej podłogi pozostawiono przy estradzie, na której szykuje się już orkiestra i nęcą oko dobra przeznaczone do wygrania lub licytowania. Z fantów najokazalej prezentuje się stereofoniczny zestaw radiowo-magnetofonowy, rzecz kosztowna, a z przedmiotów, na które będzie podbijać się cenę, oprawna grafika z symboliką asyryjską – czteroramienną gwiazdą i czterema strumieniami rozedrganych promieni, motywami z narodowych pradziejów mitycznych.
Pliki banknotów skwapliwie wręczane są dziewczętom i chłopcom krążącym w tłumie z biletami loteryjnymi. Wygląda na to, że każdy nie tyle chciałby poprawić swoje szanse na szczęśliwy los, ile przyczynić się do sprawy. Sprawa jest następująca: drużyna piłkarska „Babylon” stanęła w mistrzowskie szranki, a ponadto trzeba wesprzeć delegację, która udaje się na debaty dotyczące sfederowania asyryjskich stowarzyszeń kulturalnych. Nie należy się dziwić, że wszyscy uznali się za wygranych, nawet ci, którzy pokaźnie nadszarpnęli swoją kieszeń i niczego materialnego w zamian nie otrzymali. Były jeszcze zbiorowe pląsy – wężykiem, kółeczkiem, z poklaskiwaniem, przy akompaniamencie instrumentów ocalałych z archaicznych eposów i pradawnych pieśni wyrywających się bądź to solo, bądź chóralnie. Ze zdumieniem w pewnym momencie zauważyłem, że na modłę asyryjską bawią się również, nieliczne co prawda, Szwedki, girls-friendy gibkich, kruczowłosych przystojniaków z dorzecza Tygrysu i Eufratu. Z tego, co mi mówiono, przypuszczałem, że Asyryjczycy poza Asyryjkami świata nie widzą i na przykład w Södertälje zaledwie 3,5 procent asyryjskich panien na wydaniu uchroniło się przed ślubem, chociaż zabiega o nie konkurentów co niemiara. Już nie te czasy z początków imigracji, gdy rodzice, wychowani przecież w islamskim otoczeniu, nakłaniali do małżeństwa szesnastoletnie i młodsze córki. Teraz bywa, że chodzą luzem dwudziestopięciolatki; fakt, że garstka.
Przyznając, iż na obyczaje wywarły wpływ szwedzkie normy prawne i wzorce, młody Asyryjczyk, z którym poruszaliśmy ten temat, z emfazą rozgadywał się, że w Polsce, gdzie krótko przebywał, najbardziej wzruszyło go całowanie kobiety po rękach. Uznał to za godny przejaw szacunku, na który – jego zdaniem – zasłużyły również kobiety asyryjskie, codziennie należałoby tulić ich dłonie do warg. Zagadnąłem go roztropnie, czy jest kawalerem. Okazało się, że tak. Poradziłem mu zatem, aby posłużył się polskim sposobem i zaraz sobie Asyryjkę przygrucha. Oddalił się bez przekonania w stronę niecierpliwie wyczekującej go wysmukłej, długonogiej blondynki.
Wczoraj człowiek ten wraz z równie podnieconymi jak on kompanami rozprawiał w siedzibie „Assyriska Riksförbundet” o narodowych ideałach, dzisiaj zbiera mu się na familijne czułości, a nazajutrz zobaczę go na targu, przy stoisku z owocami i warzywami. W pobliskim saloniku fryzjerskim inny pięknoduch i erudyta w przerwach między pojawianiem się klientów strzygł gratisowo swoich ziomków. Mógł sobie odzipnąć, ale strzygł, bo nie chciał ich narażać na zbędny wydatek (według taryfy w jego zakładzie strzyżenie kosztowało czterdzieści pięć koron, dla emerytów o dziesięć koron mniej). Jeśli przeliczyć to na dolary (za dolara nieco ponad sześć koron), a następnie na czarnorynkowy kurs w Polsce – nie udawajmy osłupienia, że sporo wybierających się do Szwecji Polaków woli raczej ostrzyc się przed wycieczką…
Uczone debaty, którym się przysłuchiwałem, wynikały częstokroć z towarzyskich okazji. Niepostrzeżenie, dla udowodnienia jakiejś racji, szły w ruch książki, czasopisma czy albumy ze zdjęciami. Zaraz po tym włączano magnetowid, aby zademonstrować filmy z uroczystości lub wystawionych przez asyryjskie teatry amatorskie sztuk. Pochodziły przeważnie z własnego repertuaru; nie zarejestrowali, niestety, na taśmie jednoaktówki Sławomira Mrożka „Na pełnym morzu”, przetłumaczonej ze szwedzkiego na asyryjski przez Ablahada Lahdo i zainscenizowanej w reżyserii Dawuda Ibrahima. Cóż ich tam mogło zauroczyć? Czyżby sytuacja, że kiedy wygłodniali rozbitkowie chcą się nawzajem zjeść, w podróżnym kuferku znajdzie się wszelako porcja cielęciny z groszkiem…
W Uppsali i Lundzie – zastanawiali się – właściwie stworzone zostały warunki do obrony dysertacji o współczesnym języku asyryjskim. No i patrzcie – nie ma zgłoszeń. Kto wreszcie tym się zajmie! Były przecież próby narzucania Asyryjczykom w Szwecji alfabetu łacińskiego, a nawet proponowano, aby sam język nazwać od jakiegoś z regionów, z których pochodzą ludzie nim się posługujący. Gabriel Afrem, wykładowca na fakultatywnych zajęciach z języka ojczystego w sztokholmskich szkołach, a zarazem radiowiec, z kolei wychwalał swoją współpracowniczkę, Szwedkę Gunillę Roxström, która nauczyła się mówić i pisać po asyryjsku, co dla osoby spoza kręgu orientalistów i do tego Europejki było nie lada osiągnięciem. Swój program radiowy rozpoczynają słowem „Szlomo” – „Pokój”, które co dwa tygodnie rozlega się w promieniu stu dwudziestu kilometrów od Sztokholmu, ale Gabriel i Gunilla mają nadzieję, że rozlegać się będzie co tydzień.
Tak oto gwarzyli, a jutro znowu się okaże, że jeśli któregoś z nich ujrzę odzianego w biały fartuch, nie będę miał do czynienia z jakimś zabłąkanym do kuchni docentem czy poetą, lecz kimś jak najbardziej zajmującym się swoim fachem. Chociażby Anton ma stałą klientelę, bo po pierwsze wypiekana przez niego pizza jest rzeczywiście znakomita (nie szczędzi „frutti di mare”, warzyw, przypraw), a po drugie – dwukrotnie tańsza niż w szwedzkich barach w Södertälje. Właśnie w drzwiach lokalu pojawiło się trzech dryblasów w poplamionych farbą kombinezonach. Anton jest już, pełen uszanowania, przy nich, zaś szwagier, Yacoub, chwyta w lot zamówienie. Ci faceci wpadli, aby coś szybko przekąsić, muszą zatem być obsłużeni w mig. Anton w swym rodzinnym Qamishli harował od dziesiątego roku życia. W piekarni musiał wtedy przez noc wymiesić do tysiąca dwustu kilogramów ciasta. Dostrzegam z miny Antona, że teraz uważa się za kogoś, kto wypłynął na wierzch. Ożenił się z Meriem, która też przyjechała z Qamishli. Ich córka Izla ma tak typowo asyryjskie rysy, jakby jej twarz skopiowano ze starożytnej rzeźby. Przyznał to malarz Hanna Al-Haek, ceniony artysta asyryjski… Anton i Meriem marzą, aby ich dzieci studiowały. Sam Anton ledwo zdołał przebrnąć przez cztery klasy. Zatem dokształca się: zna asyryjski, arabski i na tyle szwedzki, aby dogadać się z klientami i dostawcami, nie poplątać w kwitach i księgach rachunkowych, ułożyć menu. Szwedzi dobrodusznie podkpiwają z kulfonów nad bufetem, ale na Antona patrzą z respektem, bo pokazał im swoje rodzime pismo i nikt nie umiał cokolwiek zapamiętać z tych zawijasów tłoczących się z prawa na lewo. Wyglądałoby więc na to – zażartowałem – że przy stawianiu Wieży Babel rodzajowi ludzkiemu poplątały się języki, Asyryjczycy nie tylko nie zapomnieli o własnym, ale i innych sobie podkuli, i zstąpili z niefortunnej budowy jako poligloci.
Mogłem się o tym przekonać na Lopp Marknad – Pchlim Targu, bytującym w symbiozie z wytwornymi marketami Skärholmstorget na obrzeżach Sztokholmu. Przez bazar przewija się mnóstwo cudzoziemców, także Polaków, z ciekawości i aby coś o połowę taniej nabyć albo odpalić. Naszych nagabuje się o kawior (!), wódkę, kryształy, Marlboro (!!), ciuchy, bieliznę pościelową, kołdry (!!!). Otóż jeśli jakiś kramikarz nie może z interesantem się dogadać, wzywa w sukurs sąsiada Asyryjczyka; jest pewne, że któryś otarł się o angielski, albo o francuski lub niemiecki czy rosyjski, a nawet polski, a już w arabskim, tureckim, bądź perskim uchodzą Asyryjczycy za istnych ekspertów. Akurat peroruje w jakimś niezwykle dla mnie brzmiącym języku Albert Melke, który wyrabia biżuterię i wcale się nie gniewa, gdy ktoś chce u niego wytargować niższą cenę za jakieś szczerozłote cacko. W końcu nikt nie zarządził, że złoto kosztuje tyle i tyle, i basta.
Niedaleko od Skärholmstorget wstępujemy na colę do sklepiku cukierniczego, w którym stoi za ladą młody Asyryjczyk, dyplomowany prawnik i tłumacz przysięgły z kilku orientalnych języków. Tak długo będzie się zajmować tym sklepikiem, dopóki brat nie uzyska prawa pobytu w Szwecji, a wtedy interes jemu oficjalnie powierzy, zaś sam poświęci się wyłącznie swemu zawodowi. Nie jest wyjątkiem, zetknąłem się z wyedukowanym na renomowanej europejskiej uczelni ekonomistą, który na razie zrywa się o świcie i gna do butiku zarejestrowanego na… brata. W Szwecji każdy stara się coś robić, premier Ingvar Carlsson pochwalił się przecież – zauważa z uśmiechem ów ekonomista – że tylko poniżej trzech procent ludzi chcących pracować poszukuje zatrudnienia i jest to naprawdę dobry wskaźnik na tle bezrobocia w niektórych innych, rozwiniętych krajach. Jeśli rocznie Szwecję opuszcza, aby zamieszkać za granicą, przeciętnie trzydzieści sześć tysięcy obywateli, a przyjeżdża kilkanaście tysięcy, oznacza to, że bez porównania lżej wymigać się od podatków cudzoziemcom.
Gdy ktoś ma głowę do biznesu i zamierza założyć własny warsztat, wystarczy wykazać się kapitałem w wysokości minimum stu tysięcy koron i bank z takim człowiekiem ma ochotę rozmawiać o kredycie. Przybyszów z Bliskiego i Środkowego Wschodu o brak handlowych umiejętności raczej nie należy posądzać. Życzliwy Asyryjczykom Stefan Andersson w swej książce o nich trochę ze zgrozą roztrząsa kulisy rozkwitu rodziny Abdulmesihe Kücükkaya, która zwaliła się z RFN i – ani kto się obejrzał – pootwierała całą sieć restauracji, zresztą bardzo przyzwoitych. Szwedzki publicysta wymienia też przykłady klanów Saido i Halaf, które kilka lat temu znalazły się w posiadaniu kilkudziesięciu różnych przedsiębiorstw. Saido wywodzą się z Midyatu w Turcji, a teraz rozprzestrzenili się jeszcze w Syrii, Libanie, Niemczech Zachodnich, Szwecji. W Istambule słyną jako złotnicy. Opowiadał mi jeden z uciekinierów, że właśnie w Istambule wałęsał się bez grosza, nie wiedzą co dalej począć i przypadkowo trafił na rodaka, który usłyszawszy luby język, rozpytał o to i owo oraz wcisnął, bez świadków i skryptów, sporo pieniędzy z pobłażliwym: „Jak się podźwigniesz, to oddasz”. Podźwignął się, żywi wdzięczność i sam pożycza potrzebującym. Niejeden Asyryjczyk dziś ze Sztokholmu, Södertälje, Norrköping, Göteborgu, Jönköping i skąd tam w Szwecji jeszcze, wyjąwszy niestety mroźną Kirunę, dokąd władze kierują kandydatów na azylantów politycznych, został w drodze do przybranego domu wspomożony przez rodaków. Na życzliwość będą mogli również liczyć ci okresowo odizolowani od wspólnoty tułacze…
Ale oto zostałem zaproszony na „heno” i zobaczę, jak kojarzą się związki przedstawicieli dwóch rodów. „Heno” to po asyryjsku „henna”. Kobiety z Södertälje, Salem i innych miejscowości wokół Sztokholmu w przeddzień uroczystości wypiekały góry pulchnych podpłomyków, zwijały malutkie gołąbki z liści winogronowych, siekały mięso, faszerowały pomidory, kabaczki i bakłażany, wyczyniały jakieś mezopotamskie czary z pikantnymi jarzynami i ingrediencjami, ziarnami różnych roślin i mlekiem. Na zsuniętych w otwarty czworokąt stołach obficie rozstawiono także tacki z wyprażonymi pestkami z dyni i słonecznika, solonymi migdałami, orzeszkami arachidowymi, laskowymi i pistacjowymi, owocami, z gęstwy których z rzadka wychylały się wielobarwne blaszanki z piwem i szyjki butelek, w tym z winem… bezalkoholowym.
„Heno” to coś więcej niż zaręczyny, obrzęd ten nazwać można, jak mi wyjaśnił osiadły w Polsce Asyryjczyk, Michał Abdalla, „próbnym weselem”. Pałaszujemy danka, trochę popijamy, słuchamy muzyki, podziwiamy tańce i – wciąż podobamy się szalejącym operatorom, którzy cięgiem zmieniają kasety i na potęgę wszystkich filmują, aby potem było kino. Ktoś domyślny podlewa mi do plastikowego kubka whisky (w Szwecji – fortuna!). Nie ma, niestety, lodu i whisky smakuje podle.
Parkiet opuścili miłośnicy asyryjskich rytmów i ktoś puszcza z magnetofonu wyposażonego w imponującą kolumnę głośników jakieś zupełnie zwariowane melodie dyskotekowe. Ruszają młodzi, szaleją, zwłaszcza dziewczyna w odsuniętej od czoła białej czapce licealistki, ubrana w błyszczące spodnie i wdzianko. Jak się okazuje, lokalna mistrzyni „break-dance” o imieniu, aby było zabawniej – Szamiram, czyli Semiramida.
W pewnej chwili na czyjś gest muzyka nagle ucichła i ponownie rozbrzmiały tony na asyryjską nutę. Parkiet błyskawicznie zapełnił się korowodami. Wtem nad rytmicznie kołyszącymi się tancerzami rozbłyskują ogniki świec. Dostrzegam, że światło to drga na dużej paterze przekazywanej z rąk do rąk, słyszę nieustannie powtarzane słowa. Michał powiada, że to życzenia: „Niechaj blask ten oświeci wam drogę życia”. Gdy są już bliżej, ze zdumieniem widzę, że zanurzają palce w czymś, co biorę za ozdobny tort.
I na nas przychodzi kolej. Cały ten „tort” uformowany został z henny, która na długo pozostawia ślad, im dłużej, tym pomyślniej. Michał rozanielony wtyka do ciemnej masy palucha, a ja, chociaż ledwo ją musnąłem, przez wiele paradowałem z brunatnoczerwonym znakiem na wskazującym palcu.
„Próbne wesele” sprawiali Jacqueline Haffo, świeżo po maturze, córka restauratora, który dwadzieścia lat temu przyjechał do Szwecji, i Musa Aydin, właściciel pizzerii w Göteborgu. Oboje są z rodzin asyryjskich przybyłych z Turcji. Ród Haffo słynie z urodziwych dziewczyn, a ród Aydin z przedsiębiorczych mężczyzn. Musa, syn stolarza, ma czterech braci i cztery siostry, ale rodzeństwa nie musi wspierać i dlatego Jacqueline wybiera się na romanistykę.
Właśnie Jacqueline wraz z narzeczonym zjawia się przy naszym stole, aby podziękować za prezenty. – Świetnie porozumiewasz się po francusku. A jak z twoim asyryjskim? – zagaduje ją wujek. – Czy umiałabyś coś nam zaśpiewać?
Zarumieniona Jacqueline wzbrania się, ale wujek uparcie nalega. Dziewczyna wzdycha: – Zaśpiewam pieśń mojej młodości. I podejmuje rozdygotanym z emocji, przyjemnym głosem jakieś niesłychanie tęskne strofy. Huczne brawa.
– Podyktuj mi pierwszą bodaj zwrotkę i przetłumacz – proszę Michała. Notuję: „Ninwe lam emo d’gabore, emo d’shalite ukashire. Yaldekh tabar shure uture. Hokhano ktib al qife d’gabre. Shlomlekh emo d’Aturoye…” Znaczy to: „Niniwo, matko mocarzy, matko uczonych i budowniczych. Twoi synowie zdobywali mury i szczyty. Tako się rzecze na tablicach nagrobnych. Pokój Tobie, matko Asyryjczyków…”
I masz ci Żaklinkę! Innych słów nie znalazła nawet na swe „próbne wesele”. Ale oni chyba wszyscy wciąż tkwią w czymś w rodzaju Hemingwayowskiego „ruchomego święta”.
Zbigniew Suchar
Tygodnik „Perspektywy”, nr 48 (943), 27 listopada 1987, s. 8-9