– Kiedy zagadnięto Diogenesa, cóż pocznie, jeśli roztłuką beczkę, która służy mu jako schronienie, bez wahania odparł, że to jeszcze nie cała bieda, bowiem pozostanie po niej miejsce – śmieje się doktor Hanna Gauguey.
Ta przepyszna dykteryjka, chętnie powtarzana przez skłonnych do autoironii ludzi z plemienia odwiecznych tułaczy, przekonanych, że po tylu próbach dla niezłego samopoczucia wystarcza bodaj świadomość, iż nie sposób zatrzeć śladów przodków na ich ziemi, weszła do kanonu ulubionych przez Asyryjczyków anegdot. W XIII stuleciu z wszelkich antycznych i sobie współczesnych źródeł zgromadził je i własnymi konceptami przyprawił asyryjski mędrzec Grzegorz Juhannan Bar-Ebraja, najbardziej w Europie znany pod zlatynizowanym mianem Bar Hebraeus, a w krajach Orientu pod pseudonimem Abul-Faradż, czyli „Ojciec Radości”. Właśnie „Opowiastki moralizatorskie” Bar Hebraeusa nadesłał mi z Moskwy, z przemiłą dedykacją, doktor nauk filozoficznych profesor Konstantyn Matwiejew-Bar-Mattaj, który przełożył dziełko ze średniowiecznego języka asyryjskiego na język rosyjski i skomentował, a tak się ono spodobało Głównej Redakcji Literatury Wschodniej wydawnictwa „Nauka” w ZSRR, że za jednym zamachem wydrukowano zbiór w nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy.
Gwoli wyjaśnienia: w 1982 roku zamieściłem w „Perspektywach” (numery 26, 28 i 29) cykl pod nagłówkiem „Asyryjczycy są na świecie”, traktujący o narodowości rzekomo wymarłej. Trafiłem do jednej z jej siedzib: Werin Dwin w Armenii. Plonem tez podróży i lektur, do jakich mnie nakłoniła, a także wielu rozmów ze znawcami przedmiotu, były szkice: „Dług Oxfordu wobec Bar-Saumy”, „Co niegdyś trzęśli światem” i „Niniwa u podnóża Araratu”. Po prostu trafiła mi się reporterska gratka: nie przypuszczałem, że do tego tematu jeszcze kiedykolwiek wrócę…
Okazało się jednak, że skoro Asyryjczycy są na świecie (jest ich od dwóch do trzech milionów – w zwartych skupiskach na obszarach Mezopotamii i przyległych oraz w diasporze na wszystkich kontynentach, ale z rachowaniem szkopuł, bo chyba tylko w ZSRR narodowość ta uwzględniana jest w dokumentach osobistych), to musieli, oczywiście, dotrzeć też do Polski. Natychmiast jeden z nich odezwał się z Poznania, przy bliższej prezentacji – Michael Abdalla, doktor w tamtejszej Akademii Rolniczej, z Polką ożeniony, po asyryjsku i polsku wychowujący swe dzieci mające w metrykach piękne archaiczne imiona asyryjskie. Mój nowy, serdeczny przyjaciel zadbał, aby kolekcja moich „asyrianów” wzbogaciła się o okazy pobudzające wyobraźnię. Co więcej, Michał przetłumaczył moje teksty z „Perspektyw” i ogłosił w jednym z najpopularniejszych na Zachodzie czasopism asyryjskich „Egartho” („List”)…
I tak oto mam już teraz poza sobą nowy ciąg spotkań z Asyryjczykami, którzy tam wyemigrowali. Zakotwiczyło się ich, na dłużej czy na krócej, w samym tylko Berlinie Zachodnim około dwóch tysięcy. Miejscowe obywatelstwo przyjęło wszakże zaledwie do 15 procent. Fala uchodźcza, nikła u wstępu lat sześćdziesiątych, kiedy to pojawili się tutaj pierwsi Asyryjczycy, wezbrała w kilkanaście lat później. Napłynęła głównie z nękanej wtedy terrorem Turcji oraz z Syrii, Libanu, Egiptu, Izraela, Iraku, Iranu. Niekiedy przybysze mieli już poza sobą upokarzające wędrówki po obczyźnie. Poszukiwali spokoju, chleba a nade wszystko możliwości poprawy statusu społecznego, w którym jeszcze wyżej od samodzielności materialnej szacowali prestiżowe zawody.
Drzwi gabinetu 38-letniego doktora Jakuba Eliasa, specjalisty chorób wewnętrznych, nie zamykają się przed pacjentami; skutecznie konkuruje on ze sławami zachodnioberlińskiego środowiska lekarskiego. Kilku Asyryjczyków zyskało sobie opinię niezrównanych chirurgów. Ale – jeśli przygotowywali się tak, jak Zeyto Haddad, który dopiero startuje jako psychoterapeuta… Przez wiele dni korzystałem z jego mieszkania, bowiem Zeyto noc w noc nadobowiązkowo dyżurował w klinice. Wszystkie ściany jego pokoju zagradzały książki. Ten młody człowiek, ustawiając na półkach kolejne tomy leksykonów i encyklopedii, dostojnych klasyków, od czasów antycznych po najnowsze (zauważyłem obfitość literatury niemieckiej, francuskiej, angielskiej, rosyjskiej i radzieckiej, amerykańskiej, a z polskich tytułów sienkiewiczowskie „Quo Vadis”), dzieł medycznych, psychologicznych, politologicznych, filozoficznych (w tym mnóstwo marksistowskich), zapewne szerokim łukiem omijał miejsca, w których mogła najść go pokusa nabycia czegoś, na czym ucierpiałyby jego bibliofilskie apetyty…
33-letni Emil Gorgis awansował na szefa działu w renomowanych zakładach mikroprocesorów; boss tak mu zaufał, że na zagraniczne rekonesanse technologiczne deleguje częściej jego, a nie zatrudnionych u siebie Niemców. Starszy od niego o trzy lata Shlemon Yonan, który poślubił rozmiłowaną w asyriologii Niemkę z Quedlinburga, cieszy się w gimnazjum realnym opinią doskonałego nauczyciela geologii, ale chyba wszystkie wolne chwile ten żywiołowy mężczyzna, bardziej z temperamentu i zamiłowań aktywista niż nobliwy pedagog w ustatkowanej niemieckiej szkole, udziela organizacjom asyryjskim.
Wśród rzuconych na obczyznę Asyryjczyków istnieje jakaś osobliwa więź emocjonalna. Wybitny inżynier budownictwa lądowego (mosty, drogi, lotniska) Samir Said czy poważny doktor Sorbony Hanna Gauguey wcale towarzysko nie stronią od 35-letniego Tumy Murada, snobującego się najautentyczniejszym… analfabetyzmem. Nie nauczył się pisać i czytać w Iraku i ani mu się śni teraz nadrabiać, chociaż rodacy długo błagali, aby nie przyniósł im wstydu. Bo jakże to? On, którego protoplaści jako jedni z pierwszych wynaleźli znaki utrwalające koncept ludzki i w pocie czoła rytowali na glinianych tabliczkach, nie chce wodzić długopisem lekko sunącym po papierze. Tuma najpierw pichcił, ku uciesze ziomków, pachnące ojczyzną przaśne podpłomyki, a potem, pragnąc dochrapać się forsy, wydzierżawił bar, ale ponieważ nie umiał buchalterii, tak go oszwabiano, że zbankrutował. Wreszcie zatrudnił się jako hydraulik i po dwóch latach tak fach opanował, że kiedy przedsiębiorcę przydusił kryzys, zredukował on załogę o dziesięciu Niemców, a Tumę ułaskawił.
Jeśli Tumie Muradowi ktoś zawraca głowę literami lub cyframi, gna w te pędy do uczonych w piśmie kompatriotów. A w ogóle widywałem go, bystro dowcipkującego, niemal stale u pisarza Aziza Saida i jego siostry studentki psychologii, filigranowej Anisy. Do rodzeństwa przybyłego z Qamishli w Syrii wstępowałem na pogawędki codziennie.
33-letni Aziz Said, który zdołał już sobie zaliczyć trzy fakultety: teatrologię, germanistykę i dziennikarstwo, gościnnie reżyseruje na scenach niemieckich (repertuar od Schillera poprzez Brechta po farsy en vogue), ale prawdziwą jego pasją jest własne dramatopisarstwo. Oscyluje ono wokół trzech zasadniczych nurtów: życia społecznego współczesnych Asyryjczyków w ich ojczyźnie i na wygnaniu, rozwoju ruchu odrodzenia narodowego w XIX i XX wieku oraz heroizmu ery antycznej – z uwypuklaniem wątków pomocnych w rozbudzaniu uczuć patriotycznych. W pierwszym z tych kręgów tematycznych znalazły się np. „Ubaytay Dan” („Nasz Dom”), ukazujący konflikt między starą generacją a urodzoną już na obczyźnie młodzieżą i „Emo Athuroyto” („Matka Asyryjska”), wzorowana na motywach z Maksyma Gorkiego i Bertolta Brechta (dojrzewanie świadomości klasowej w warunkach ucisku, szczególnie dotkliwego dla mniejszości etnicznych). Do tragedii swego narodu w latach I wojny światowej i po jej zakończeniu, tragedii zawinionej w dużym stopniu obłudnym poparciem ich dążeń niepodległościowych przez emisariuszy mocarstw imperialistycznych, zabiegających o mięso armatnie na wschodniej arenie, nawraca Aziz w dramatach „Semili” (teren straszliwej masakry). W sztuce „Surma” (tytuł od imienia siostry patriarchy Mar Shimuna XX Beniamina, która po skrytobójczym zamachu na tego dostojnika objęła przywództwo nad sporem odłamem współwyznawców) akcja toczy się w latach wielkiego exodusu, wzlotu nadziei i koszmarnego pogromu. W „Simfoniye D-Shayno” („Symfonia Pokoju”) Aziz przedstawia eksterminację Asyryjczyków i wiarołomstwo Anglików i Francuzów wobec nich, także na płaszczyźnie dyplomatycznej; okres ten historyk Aziz Suryal Atiya znamiennie podsumowuje: „mimo całej dobrej woli i sympatii, jaką naród angielski darzył nestorian, politycznym credo rządu brytyjskiego było zawsze unikanie starcia z większością w obronie interesów mniejszości, chociażby jej roszczenia były słuszne”. I wreszcie „Gilgamesz”, w którym idea słynnego eposu została przez Aziza Saida obrazoburczo przeinaczona. W scenerii czteroramiennych, rozpromienionych gwiazd – symbolu boga słońca Szamasza (dziś taka gwiazda przybrała znamię jakby współczesnego asyryjskiego godła) i skrzydlatych byków, rozgrywa się w iście szekspirowskim napięciu dramat mitycznego bohatera, który został „w ciele uczyniony ludzkim i boskim” oraz jego druha Enkidu. Ale Gilgamesz w interpretacji Aziza, udając się „kędy wody świat opływające w otchłań odchodzą”, nie będzie błagać bogów o nieśmiertelność. Zbuntuje się przeciwko nim, gdy się dowie, że Utnapiszti zjednał sobie przywilej wieczystego żywota, nie wyjawiając innym ludziom spodziewanego potopu, a tylko siebie i swych najbliższych samolubnie uratował w sekretnie skonstruowanym korabiu. Noe popełnił więc zdradę wobec rodzaju człowieczego! Gilgamesz u Aziza uznaje, iż nie ma ceny, za którą warto by zboczyć z bolesnej ścieżki ludzkiego losu. „W wieczności widzę zastój i bezruch” – oznajmia. I dalej: „Lepsza śmierć niż niewola duchowa”. Nie zaprzeda się zatem mocom nadprzyrodzonym, nie zawoła „Ziemia jest moim domem doczesnym”, lecz „Ziemia jest moim jedynym domem”.
Po opadnięciu kurtyny Aziz Said skłonił się przed publicznością: „Mam nadzieję, że tak rozumiecie sens tej sztuki, jak ja go rozumiem…”
Obejrzałem kilka jego spektakli z magnetowidu. Wszystkie jego dramaty (tworzy je po asyryjsku, ale szykuje się do wydania ich wyboru we własnym przekładzie na język niemiecki) zostały wystawione przez działające w Europie Zachodniej asyryjskie zespoły artystyczne.
W trakcie tego samego sensu z ekranu wyłaniały się też przede mną strony rodzinne asyryjskich emigrantów: szczątki miast zaginionych w czasie i przestrzeni, malowniczo rozrzucone w górach i nad rzekami wsie i osady, ocalałe jeszcze od zniszczeń nieliczne już monastery i świątynie, w tym z epoki Justyniana i Teodory. Kadry filmowe demonstrowały zabytki sakralne, które swą urodą dominowały nad wszystkim, co wyprzedziło wzniesienie Hagii Sophii w Konstantynopolu, a w dobie wypraw krzyżowych twórczo inspirowały architektów europejskich, „rozpalonych obrazem niezwykłego piękna zakutego w syryjskim kamieniu”, jak stwierdza w swej „Historii Kościołów wschodnich” Aziz Suryal Atiya…
Z Hanną Gaugueyem, który wraz z kompanią swych ziomków zaprosił mnie do siebie do bursy w Alt Moabit, mamy o czym dyskutować. Wie, co do tej pory o Asyryjczykach napisałem: doszukaliśmy się nawet wspólnych znajomych. Gospodarz tego skromnego lokum, w którym każdy kąt zawalają książki, skrypty i teczki napęczniałe papierzyskami, kompletuje „Egartho” obok innych periodyków asyryjskich. Powstawanie ich zainaugurowały na przełomie XIX i XX wieku wychodzące w irańskiej Urmii „Zahrire d-Bahra” („Promienie Światła”), a do dziś, jak wiadomo z bibliografii drobiazgowo zestawionej przez Gabriele Yonan ich liczba wyniosła 135. W finale rejestru jawi się „Atoraya Matqadmana” („Postęp Asyryjski”) z Sydney z Australii. Wymieńmy też dla przykładu: „Qala d-Ninve” („Głos Niniwy”) z Teheranu, „Qala Suryaya” („Głos Asyryjski”) z Bagdadu, „Magalta d-Patriarkuta” (damasceński organ patriarchy Antiochii i całego Wschodu). „Qala Min Madinkha” („Głos ze Wschodu”) z Kerali w Indiach; jest też sporo pozycji ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, RFN, Szwecji, Holandii.
Przegląd edycji imponuje, świadczy o niestrudzonym dążeniu do zachowania tożsamości. Profesor Konstantyn Matwiejew akcentuje, że chlubiący się swym dziedzictwem piśmienniczym „współcześni Asyryjczycy, spadkobiercy wielkich tradycji, uświadamiają sobie jego rolę w walce o wolność i postęp”. Jest to tym bardziej wartościowe, że – jak dalej pisze – ich dzieje były wyjątkowo złożone i ciężkie: „Zepchnięcie całego narodu o tak starożytnej i bogatej historii i kulturze do roli „zbędnego” na Bliskim i Środkowym Wschodzie na zawsze pozostanie ponurą kartą w poczynaniach szowinistycznych kół krajów tego regionu oraz kolonializmu i neokolonializmu”.
Swoje ponad 200-stronicowe dzieło „Journalismus bei den Assyren. Ein Überblick von seinen Anfängen bis zur Gegenwart” (1985) orientalistka Gabriele Yonan (jej asyryjskie nazwisko po mężu), autorka kompendium „Assyrer heute. Kultur, Sprache, Nationalbewegung der Aramäisch sprechenden Christen im Nahen Osten” (1978) ofiarowała w 65-lecie urodzin swemu preceptorowi, profesorowi Rudolfowi Macuchowi, który w wyniku analiz asyriologicznych unaocznił ciągłość cywilizacyjną etnosu znowu dziś przeżywającego swój renesans. Jego zdaniem, chyba nie ma tak zdziesiątkowanego, rozproszonego i okrutnie doświadczonego narodu, który zasługiwałby na większe względy nauki niż Asyryjczycy.
Gawędzimy z Hanną Gaugueyem o profesorze Konstantynie Matwiejewie, z którym ja koresponduję, a on zapoznał się osobiście. Doktor Gaugue, który studiował w Madrycie, a doktoryzował się na Sorbonie, w pięćdziesiątym roku życia doszedł do wniosku, że nie wystarczają mu opanowane języki hiszpański, francuski, angielski, niemiecki i – rzecz jasna – w absolutnym stopniu rodzimy, asyryjski, postanowił więc doskonalić się w rosyjskim, bez umiejętności którego czuje się bezradny, natrafiając na ogłoszone w nim opracowania dla swoich celów naprawdę podstawowe. Do Moskwy wybrał się na trzymiesięczne stypendium i wówczas nawiązał komitywę z profesorem Matwiejewem z Instytutu Nauk Społecznych AN ZSRR, a także z innymi radzieckimi Asyryjczykami. Był bardzo ujęty ich gościnnością, z przyjemnością odnotował, że wielu z nich należy do znaczących osobistości, a z jeszcze większą – iż nie zapominają o tradycjach, nawet o wypieku asyryjskiego chleba, którego smak umie docenić tylko ten, kto wywodzi się znad Tygrysu i Eufratu.
Doktor Hanna Gauguey uwija się jak w ukropie, pilnie bacząc, aby talerze i kielichy gości były pełne. Znowu pałaszujemy mięso duszone w warzywach, nasączone ostrym sosem, ryż, pulchne placki, prażony groch, aromatyczne, pikantne mieszaniny serowe, orzeszki, migdały, pestki, dziwnie przyprawione nasiona nieznanych mi roślin. Poprzedniego dnia u studenta elektronika Jacka Michaela, sprawdzono, czy ta potrawa, chyba z ciecierzycy, występuje w… Biblii. Popijamy rozcieńczone wino.
Shlemon Yonan, którego 11-letni syn Dawid zdobył już sporo laurów na szkolnych konkursach skrzypcowych, zwierzał mi się, że jego marzeniem byłoby skierowanie swego utalentowanego dziecka do konserwatorium moskiewskiego. Dawid zaś oświadczył mi z powagą, że już za kilka lat zamierza dyrygować w filharmonii koncertem, złożonym z własnych utworów, a zatytułowanym „Hago L’Amo Rabo” – „Na cześć chwalebnego narodu”. Dochód prześle na potrzeby szkoły asyryjskie w Qamishli, rdzennym gnieździe swej rodziny.
Czy utopia może być ojczyzną? Korzenie pokoleń wciąż sięgają tej samej gleby, nie ziszcza się ciśnięta w „Gilgameszu” posępna klątwa: „…skrzyżowania dróg będą twym domem”.
Zbigniew Suchar
„Perspektywy”, nr 53 (843), 27 grudnia 1985, s. 11-13