W schludnych, oddychających ukwieconymi ogródkami domkach, które – jak wszędzie w prowincjonalnej Holandii – mają od frontu nie osłonięte firankami okna, szerokie jak witryny sklepowe, codziennie spotykają się dwie cywilizacje: jedna sprzed siedmiu bez mała tysięcy lat, znana chociażby z Biblii, i druga, typowa dla postindustrialnej Europy.
No, może z całkowitą starożytnością owej pierwszej zbyt przesadziłem, znacznie bowiem się przekształciła. Ale pewne obyczaje i nawyki, także te najlepsze, rodem z „raju utraconego” ludzkości, za bardzo na przestrzeni epok nie zmieniły się w tych regionach Mezopotamii, które wciąż nie spieszą się zbytnio, aby dogonić zdyszany XX wiek. W każdym bądź razie przybysze stamtąd, po przebyciu sporego kawałka świata samolotem (a przedtem nierzadko nigdy nie opuszczający rodzimych opłotków), niespodziewanie dla siebie lądują pośród dziwów, jakie im się nawet nie śniły.
Oglądałem ich na amsterdamskim lotnisku Schiphol. Bezbrzeżne zagubienie i oczy wypatrujące swojaków. Kiedy ich wreszcie dostrzegają, wszystko wokół – te architektoniczne i techniczne bariery ogromnego, rojnego portu lotniczego – przestaje dla nich jakby istnieć. Swój człowiek odnalazł swego człowieka, w niezwykłym wprawdzie otoczeniu, ale odnalazł.
Ci ludzie nie są bynajmniej zacofani, ich kultura bywa wysoka. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że gdyby od czasów, kiedy żyli ich protoplaści, niczego nowego nie wymyślono, bytowaliby całkiem zacnie. Nie w wynalazkach więc rzecz. Tylko niektóre wyszły nam na korzyść, wiele natomiast na niekorzyść. Jedno okazało się niezmienne. Otóż niesamowicie dawno temu, jak i teraz, szczęście w tym znaczeniu, jakie w określonym stadium historii uważamy za godziwe i upragnione, często zakłócają naganne skłonności ludzkie, z których wynikają prześladowania człowieka przez człowieka i wojny narodów przeciwko narodom, a raczej opętanych przez złe moce władców państw przeciwko innym państwom.
Właśnie to sprawiło, że współcześni nam Asyryjczycy – w prostej linii, acz nie bez starego jak sama ludzkość „melting pot”, potomkowie twórców jednego z najpotężniejszych imperiów starożytności, zarazem zaborczych i okrutnych jak wszelkie imperia – z nostalgią powołują się na zamierzchłą, również świetną cywilizacyjnie przeszłość i błądzą dziś po wszystkich kontynentach.
Ongiś wydawało się, że w nieświadomości swego pochodzenia wymierają, bądź całkowicie wymarli. Tymczasem jest ich coraz więcej, mówi się ostatnio, że prawie trzy miliony. W zestawieniu z mrowiskiem naszego globu nie jest to dużo, wszelako uznać ich należy za dość pokaźne zbiorowisko, jeśli pamięta się o nurtach emancypacyjnych znacznie mniejszych społeczności etnicznych. Asyryjczycy należą przy tym do narodów miotanych przeciwieństwami losu, które na przykład jeszcze do niedawna były udziałem Żydów, zaś obecnie nękają Palestyńczyków. Nie chcę zabawiać się w proroctwa, lecz na podstawie moich dotychczasowych kontaktów z Asyryjczykami rozproszonymi w kilku krajach, zaczynam dochodzić do wniosku, że w Europie jakby zastępują Żydów, wypełniają lukę demograficzną, przystosowują się z niezmierną łatwością do bytowania w obcych środowiskach. Jednocześnie wśród wielu problemów, zwłaszcza od pierwszej wojny światowej uporczywie przebijających się na wokandę międzynarodową, pojawia się także kwestia asyryjska.
Aby nie być gołosłownym, sięgnę do imponującej pojemnością i edytorską starannością księgi wydanej w 1987 roku w USA przez oficynę w Modesto (Kalifornia): „The Assyrian National Question at the United Nations (A Historical Injustice Redressed)” (Narodowa kwestia asyryjska w ONZ – rekompensata historycznej niesprawiedliwości). Tytuł wyraźnie wzywa do naprawienia krzywdy dziejowej. Autorem jest urodzony w mieście Habbanija w Iraku asyryjski uczony Sargon A. Dadesho, stale zamieszkały w Stanach Zjednoczonych. Jego specjalnością są biologia, fizjologia i chemia. Wyróżniał się na tyle, że trafił do „Who’s Who in the West” i „Who’s Who in America”. Ale to na marginesie, gwoli uzmysłowienia pozycji autora cieszącego się uznaniem nie tylko w uprawianych przez siebie dyscyplinach. Rodacy szanują go przede wszystkim za zaangażowanie w narodowe dążenia i erudycję w tym zakresie. Jakby nawiązując do minionych tradycji zdobył godną uwagi pozycję badacza-humanisty.
Sargon A. Dadesho, po zarysowaniu w swej pracy starożytnych dziejów narodu asyryjskiego, a następnie jego ciągłości przejawiającej się zarówno w przekazywaniu i rozwijaniu dorobku myśli antycznej, jak i w dochowywaniu wierności chrześcijaństwu tych strażników i krzewicieli Chrystusowej wiary na Wschodzie (nestorianie, jakobici, maronici, chaldejczycy) przechodzi do czasów wymuszonego exodusu. Ilekroć w erze nowożytnej usiłowali wywalczyć dla siebie przynajmniej autonomię, napotykali bezwzględny sprzeciw muzułmańskich współsąsiadów. Młody nacjonalizm turecki, perski czy arabski nie dawał im szansy. Próbowali więc ją wzmocnić, wciągając się w mocarstwowe rozgrywki Rosji, Anglii i Francji. Również w drugiej wojnie światowej uczestniczyli zbrojnie u boku aliantów, nadal bezskutecznie. Jak po poprzedniej, gdy ich marzenia rozmyły się na forum Ligi Narodów, niczego nie uzyskali od ONZ. A przecież dotykały ich represje najbardziej bezlitosne, takie same, jakie stały się udziałem Ormian, masowo mordowanych w swych ojczystych siedzibach i na tułaczych szlakach w początkach naszego stulecia. Trwa zatem exodus.
Obecnie coraz bardziej wzmaga się ucieczka Asyryjczyków z rdzennych ziem, co może niebawem doprowadzić do tego, że niewielu ich pozostanie w Iraku, Syrii, Turcji, Iranie. Natomiast wzrosną skupiska za granicą. Wyłącznie w Związku Radzieckim (na Zakaukaziu osiedlali się na przełomie XVIII i XIX wieku, a może wcześniej; przybywali też do Rosji tuż przed rewolucją i wkrótce po niej) wpisuje się na życzenie do dowodu osobistego te dwa, tak dla nich ważne słowa: „narodowość asyryjska”. Wszędzie indziej, w najbardziej liberalnych krajach Zachodu, o taką formułkę paszportową doprosić się nie da, chociaż wolno im bez skrępowania manifestować przynależność etniczną. Natomiast w krajach, w których się urodzili, w najlepszym razie respektowana jest ich odmienność wyznaniowa, bądź zezwala się jeszcze na pielęgnowanie języka uznanego przez nich za własny. Utrwalił się on w swej klasycznej postaci w literaturze sakralnej. Ale też dość często używany jest na co dzień we wspólnocie dowodzącej, że posługuje się mową dawno wymazanej z mapy politycznej Asyrii. Lingwiści, po rzetelnych, głębokich analizach, temu nie zaprzeczają. Egzegeci już od dawna wykryli ponadto niemało szczegółów świadczących o obecności w Biblii jakby bliźniaczego języka, nazywanego aramejskim. Jego dzisiejsze odmiany krążą w mowie potocznej. Asyryjczyk z Turcji nieźle dogaduje się z Asyryjczykiem z Syrii, a Asyryjczyk z Syrii z Asyryjczykiem z Iranu. Znają oczywiście (każdy z nich stosownie do adresu zamieszkania) turecki, arabski i perski. Środkiem porozumiewania, także na emigracji, jest jednak dla nich asyryjski. Wyobraźmy sobie, że to tak jakby łacina w średniowieczu.
Czują się bardzo dotknięci, gdy w krajach, które ich obecnie przygarnęły, nierzadko określa się ich – jest to naprawdę wyjątkowy kamień obrazy – jako tureckich czy arabskich chrześcijan. Tak też zdarza się w Holandii, do której dotarłem śladami współczesnych Asyryjczyków w 6739 roku, według ich kalendarza, czyli w naszym 1989.
Odwiedziłem ich w Enschede, w pobliżu granicy z RFN. Kiedy w 1965 roku pierwsi Asyryjczycy tutaj przybyli, miasto na gwałt poszukiwało robotników. Obok przemysłu włókienniczego, drzewnego i innych znanych od lat wytwórczość poszerzała się o chemię i elektronikę. W grupie tureckich gastarbeiterów znalazło się dziesięciu Asyryjczyków. Zostali zatrudnieni w fabryce tworzyw sztucznych „Ringo” produkującej głównie plastikowe konewki. Fabryka ta zresztą zbankrutowała. Asyryjczycy jednak pozostali, a powodziło im się nie najgorzej, skoro zdołali zachęcić swych rodaków, którym po pierwsze w Turcji trudno było związać koniec z końcem, a po drugie czuli się tam dyskryminowani, nierzadko – jak opowiadają – dotkliwie. W ich wsiach nie można było żyć spokojnie, byli szykanowani. W miastach, o które zahaczali się, również otaczała ich niechęć. W Istambule ograbiane były asyryjskie warsztaty i sklepy. Policja wymuszała łapówki. Zdarzały się przypadki pobicia, a nawet zabójstw. Wydawało się, że mogą powrócić mroczne czasy sprzed kilkudziesięciu lat, gdy masowe gwałty dotykały całe osiedla chrześcijan-Asyryjczyków.
Łącznie w Holandii doliczyć się teraz można około 7 tysięcy Asyryjczyków, którzy przyjechali przeważnie w latach siedemdziesiątych, bądź już tutaj się urodzili. 90 proc. uzyskało prawa obywatelskie, reszta w większości otrzymała zgodę na pobyt, bądź jeszcze się o nią ubiega. Od pewnego czasu sytuacja uległa pogorszeniu. O pracę jest coraz trudniej, szczególnie dla ludzi niewykwalifikowanych i nie znających języka holenderskiego. Humanitarna Holandia wywiązuje się jednak z powinności wobec swych nowych, egzotycznych obywateli. Zatem blisko 90 proc. owych Asyryjczyków uważających się za poddanych Królestwa pobiera zasiłki socjalne po 1500 guldenów na rodzinę plus wypłacane co kwartał spore kwoty na dzieci (na jedno dziecko 200 guldenów, na dwoje – 450, a w wieku powyżej 5 lat – 600). Czynsz uiszczają ulgowy, najwyżej 300 guldenów.
Jednak młodzi ludzie, którzy nigdzie nie mogą zaczepić rąk, choć ubodzy nie są, nieustannie narzekają. Godzinami przesiadują w swych klubach, popijają kawę i piwo (amatorów mocniejszych trunków raczej nie widzi się, chyba też z uwagi na wysokie ceny), grają w bilard, obmyślają imprezy. Te imprezy to rozdział sam dla siebie. Bywają kulturalne, popularnonaukowe, sportowe. Bywają również towarzyskie. Rozlega się wtedy muzyka narodowa. Młodzi tańczą, a starsi wspominają z tęsknotą ojczyznę. Ci ludzie najwyraźniej pragną się zespolić, aby razem czegoś dopiąć. Snują marzenia o powrocie do tego oczekiwanego od zawsze miejsca, które będzie można uznać za upragnioną Asyrię. Ale jak to osiągnąć, jeśli Asyria jest w każdym z nich i wraz z nimi Asyrię opuszcza?
Trzy tysiące asyryjskich dusz śni sen o Asyrii w Enschede, dwa tysiące w pobliskim Hengelo, tysiąc – w Amsterdamie, po kilkaset albo tylko kilkadziesiąt w różnych miasteczkach, w jakimś Oldenzaal, Rijssen, Borne. Stolicą tej diaspory jest Enschede ze Zjednoczeniem Mezopotamskim (Mesopotamische Vereniging) i unią klubów asyryjskich „Tur-Abdin”, nazwaną tak od słynnego ośrodka klasztorów ortodoksyjnych. Po ścieżkach wydeptanych przez swych parafian do Holandii skierowali się ich kapłani, którzy opiekują się też wiernymi-emigrantami z Syrii, Iraku i innych krajów. W Glane-Losser, niedaleko od Enschede, rezyduje Jego Ekscelencja Julios Jeszua Cziczek, arcybiskup Asyryjczyków na Środkową Europę i państwa Beneluxu.
Asyryjczycy z Enschede redagują własne czasopismo „Shemsho” (niezależnie od tego publikowany jest periodyk religijny). Zajmują się tym Shimon Atto i George Aryo z gronem kolegów. Teksty asyryjskie przeplatają się z holenderskimi, a tureckie z arabskimi. Trzy alfabety, w tym łaciński w dwóch wariantach. Więcej niż jedna trzecia tysięcznego nakładu kolportowana jest poza obrębem Holandii. Asyryjczycy w Europie i na innych kontynentach zabiegają o wzajemne kontakty. Wprawdzie wydarzeniem bywają wizyty ziomków z Ameryki czy Australii, ale już mniej sensacji wzbudzają goście z Azji, zaś Europa jawi się powoli jak coś swojskiego. Na festiwale artystyczne w Enschede zjeżdża do półtora tysiąca Asyryjczyków spoza Holandii, w turniejach piłkarskich uczestniczy 25 drużyn z RFN, Belgii, Szwecji i oczywiście miejscowych. Występom i zawodom przyglądają się z ciekawością rodowici Holendrzy, zaś prasa je opisuje. Przyzwyczajono się już, że w krainie polderów i wiatraków zakotwiczył się skrawek Niniwy.
Jej echo niesie się także z klas szkolnych, gdzie parę razy w tygodniu rozbrzmiewa starożytny język.
Zbigniew Suchar
„Widnokręgi”, nr 10 (458), październik 1989