„Wierzę w czyny” – fragment książki s. Hatune Dogan

Siostra Hatune Dogan, która mówiła o butelkowaniu i sprzedawaniu chrześcijańskiej krwi do Arabii Saudyjskiej, napisała książkę, w której opisuje działalność swojej fundacji oraz swoje życie. Oto jej fragment:

Od czasu ludobójstwa w Turcji asyryjscy chrześcijanie przestali prawie istnieć dla tego państwa i reszty świata. W odróżnieniu od społeczności grecko-ortodoksyjnych, ormiańskich i żydowskich syryjsko-ortodoksyjne wspólnoty nie uzyskały statusu oficjalnie uznanej mniejszości religijnej w traktacie pokojowym z Lozanny z 1923 roku, dlatego mieliśmy mniej praw w Turcji, niż inne mniejszości. Nie wolno nam było zakładać ani prowadzić szkół. Musieliśmy uczęszczać do szkół publicznych i brać tam udział w lekcjach religii muzułmańskiej.

Rozkład zajęć w publicznej szkole przeznaczał dwie godziny tygodniowo na lekcje religii muzułmańskiej. Tak było również w mojej szkole, choć chodzili do niej tylko chrześcijanie, a jedynym muzułmaninem był nasz nauczyciel religii. Uczniowie zdecydowali się bojkotować te lekcje religii od samego początku. Nie obeszło się, oczywiście, bez kary. Gdy tylko rozległ się dzwonek na lekcję religii w piątek, wszyscy musieliśmy podejść do tablicy i wyciągnąć swoje ręce. Nauczyciel wyciągał długą linijkę – zrobioną z ciężkiego i ostro zakończonego metalu – i uderzał ją nasze ręce: po cztery razy w każdą rękę. Gdy tylko każdy otrzymał swoje uderzenia, byliśmy zwolnieni z lekcji i mogliśmy grać, czytać lub rysować przez następne dwie godziny – pod warunkiem, że nasze opuchnięte palce nadal były w stanie utrzymać ołówek bez drżenia.

W szkole musieliśmy mówić po turecku. Mówienie po aramejsku – w naszym ojczystym języku – było surowo zabronione. Pewnego dnia – byliśmy w trzeciej klasie i była przerwa – Habib podszedł do tablicy. Jego starszy brat, diakon, uczył go jak napisać swoje imię po aramejsku. W szkole uczyliśmy się tylko czytać i pisać po turecku. W naszym ojczystym języku, jak moi rodzice, wielu było analfabetami. Nawet nasze imiona były sturczane. Dogan nie jest moim oryginalnym nazwiskiem. Nazywaliśmy się Josef. Zaz również jest nazwą, której nie sposób znaleźć w tureckich atlasach szkolnych. Zamiast tego jest miejscowość İzbırak.

Habib był bardzo dumny ze swojej pierwszej aramejskiej litery chcąc pokazać nam, czego się nauczył. Zaczął pisać literę „het” z samogłoską „a” na tablicy – w aramejskim samogłoski zapisuje się nad literami (w alfabecie syriackim są tylko spółgłoski) – kiedy usłyszeliśmy szybkie kroki dyrektora szkoły na korytarzu. Podbiegliśmy szybko do naszych miejsc. Nie było czasu, żeby wytrzeć zakazaną literę z tablicy. Dyrektor wszedł, odkrył aramejską literę na tablicy i wpadł we wściekłość. „Który heretyk napisał tę heretycką literę?!” – wrzasnął w stronę klasy, a jego twarz ze złości zrobiła się czerwona.

Wszyscy siedzieliśmy cicho. Wiedzieliśmy, że jeśli zdradzimy Habiba, dyrektora zbiłby go na śmierć. Dyrektor powtórzył pytanie niecierpliwie przemierzając klasę z jednego krańca na drugi, jak tygrys w klatce. Nieznośną ciszę przerywał jedynie odgłos kroków dyrektora. Wówczas krzyknął: „Prosiliście się o to! Wszyscy do tablicy!”.

Ustawiliśmy się w ten sam sposób, co w piątki podczas bojkotu lekcji religii wyciągając ręce i czekając na razy. „Zwykłe” piątkowe „bicie” nie mogło się jednakże równać temu, co zrobił dyrektor. Tym razem bił nas mocniej, brutalniej i pełen wściekłości. Brat Habiba, który stał obok mnie, odruchowo cofnął ręce przed kijem. W rezultacie dyrektor wściekł się jeszcze bardziej. „Heretycki uczeń nie ukryje swojej ręki przede mną!” – krzyknął, po czym chwycił rękę chłopca swoją lewą, a prawą wymierzał razy. Patrzyłam osłupiała, jak mała dłoń chłopca staje się czerwona, po czym tworzy się duży bąbel, który pęka. A dyrektor bił go nadal tak, jakby wszystkie złe rzeczy na świecie były winą chłopców. 

Później moim obowiązkiem, jako przewodniczącej szkoły, było spisanie nazwisk wszystkich uczniów mówiących po aramejsku podczas przerw tak, by zostali ukarani przez swoich wychowawców. Nie chciałam tego robić. Nie chciałam być dłużej przewodniczącą, ale zawsze uczeń z najlepszymi ocenami był wybierany do tej funkcji. Niestety, to byłam ja. To była beznadziejna sytuacja, klasyczny dylemat: jeśli nie zapisałabym nazwisk uczniów, a nauczyciel usłyszałby, jak rozmawiają w ojczystym języku, razy spadłyby na mnie. Gdybym natomiast spisała nazwiska, zostałabym również pobita: przez moich kolegów, którzy postrzegaliby mnie jako zdrajczynię. Zdecydowałam się na bicie ze strony nauczyciela. Tamto bolałoby bardziej. Ból byłby głębszy – prosto w serce.

W przygotowaniu przez Wydawnictwo Agape.